W niedzielę, 2 sierpnia, w upamiętnieniu Powstania Warszawskiego w Wieliszewie odbył się już po raz 6 Ultramaraton Powstańca 1944. Jest to jedna z ważniejszych imprez ultra na Mazowszu nie tylko ze względu na swój symboliczny charakter, ale również na poziom sportowy, który z roku na rok jest na bardzo wysokim poziomie. Jak co roku uczestnicy mieli do pokonania 63 kilometry tej pięknej i malowniczej trasy- 1 km na każdy dzień Powstania Warszawskiego. Jak co roku również mogli liczyć na piekielnie upalną pogodę oraz wysoka temperaturę, która jest oczywiście dodatkowym utrudnieniem tego biegu. Zwyciężył Piotr Stachyra z Głogowa z niesamowitym czasem 4.30:28. Wśród kobiet zwyciężyła ultramaratonka, mieszkanka Wieliszewa i ambasadorka biegu Patrycja Bereznowska. Zaledwie tydzień temu wygrała w morderczym ultramaratonie w Portugalii na dystansie 281 km i w Wieliszewie też nie zawiodła wygrywając wśród kobiet z czasem 05:18:21. Kolejne miejsca na podium wśród mężczyzn zajęli: Andrzej Radzikowski z Czosnowa i Sławomir Rusak z Radomia. Wśród Pań na drugim miejscu podium stanęła nasza koleżanka z Kobyłki z ekipy WARSAW MASTERS TEAM: Joanna Hass-Kalita z Kobyłki, a za nią Monika Grabarczyk z Daszewic.
Joanna Hass-Kalita jako mieszkanka naszego powiatu jest mocno zaprzyjaźniona z ekipą Zabieganego Wołomina. Zawsze staramy się jej kibicować i tak było również w niedzielę. Warto przytoczyć co powiedziała Joanna tuż po biegu i dekoracji na podium: „Wczorajszy bieg to był zarówno drugi taki długi mój dystans co i drugi w Wieliszewie! Wspaniałe towarzystwo Wielokrotnej Mistrzyni Ultra Patrycja Bereznowska uświetnił nam Wszystkim startującym to wydarzenie. Dla mnie to była ogromna satysfakcja i przyjemność współzawodniczyć z tą niesamowita zawodniczką. Dobiegłam druga, a satysfakcja większa niż rok temu kiedy udało mi się wygrać! Znalazłam się w pierwszej trzydziestce wszystkich zawodników kończących bieg . Udało się też poprawić czas z ubiegłego roku i tym razem przebiegłam z dużym zapasem poniżej 6h. Do zobaczenia za rok!”
zdjęcie, od lewej: Joanna Hass-Kalita i Patrycja Bereznowska
W tym roku naszą ekipę w Wieliszewie reprezentowało 3 zawodników i chyba dla każdego z nich był to wyjątkowy bieg, choć z bardzo różnych powodów. Zacznijmy od Piotra Malżyckiego, który pobiegł najszybciej, bo na metę wbiegł z czasem 05:41:06 zajmując bardzo wysokie 23 miejsce Open (13 mce w kategorii wiekowej). Był to debiut Piotra w biegu ultra i jak na pierwszy raz w tak trudnym biegu spisał się rewelacyjnie, pomimo, że został zakwalifikowany do startu w tzw. drugiej fali tj. 5 minut po starcie pierwszej fali biegaczy. Ci którzy go znają, wiedzą, że w ubiegłym roku przez kilka miesięcy zmagał się z uciążliwą kontuzją, a powrót do biegania wymagał od niego mnóstwo cierpliwości i ciężkiej pracy. Niektórzy na jego miejscu pewnie by sobie odpuścili, ale ON tego nie zrobił. Od początku roku sumiennie trenował. Poświęcał bieganiu każdą wolną chwilę, mimo zmiany pracy i stresu z tym związanego. Miesiące wyrzeczeń i poświęceń zaczęły przynosić efekty w ostatnich tygodniach i niedzielny bieg był tego doskonałym potwierdzeniem.
zdjęcie: Piotr Malżycki z pamiątkowym medalem
Po biegu Piotr tak oto opisywał swoje zmagania na trasie: „Po krótkiej i nierównej walce ze spaniem zrywam się o 4:00 i szykuję się do wyjazdu na start. Na śniadanie wciskam bułę z miodem, banana (na siłę), spotykam znajomych na starcie i odśpiewuje hymn, by przygotować się do ruszenia w drugiej fali (ok 5 min po pierwszej). Plan przed biegiem był dość prosty, utrzymać się w formie, która pozwoli po dystansie maratonu przyśpieszyć na ostatnich 20 km. Średnio wyszło, ale o tym potem. Pierwsze km dość luźno po asfalcie, skupienie/przerażenie co będzie się działo z czasem, ale cóż zrobić – cisnę. Pierwszy punkt mijam, dopiero na drugim siłuję się z flaskim by dolać napoju i chwycić coś do picia. Mniej więcej co 40 min wciskam coś na siłę, głównie żel (nie tknę tego jakiś czas). Około 20 km wypatruję na długiej prostej Jarka Portachę. Przybijamy piątkę i jakiś czas lecimy razem wbiegając na łąki koło Narwi, tam się rozdzielamy i każdy poleciał swoje. Ten odcinek po łąkach jest mocno wymagający, skupiam się na tym by noga nie poleciała w jakąś dziurę, przy tym pijąc cały czas „berbeluche” z mojego flaska – dolewałem wszystko jak leci. Na łąkach słońce też mocno daje znać o sobie i robi się gorąco. Trudno utrzymać sensowny rytm. No i tak lecę 30 km i po piaskach, górkach, wałach, kawałkach asfaltu nogi odczuwają już zmęczenie. Od 40 km biegnę praktycznie samodzielnie przez jakieś 10 km nie widząc bardzo nikogo z przodu czy z tyłu, co chwilę mijam strażaków i punkty na których się chłodzę. 45 km był punktem, w którym wiedziałem, że już dobiegłem, jednak z planu „przyśpiesz” trochę zmigrowałem na plan również na „p”, ale słowo brzmiało „przetrwaj”! Do teraz zastanawiam się co podkusiło mnie by próbować jeść batonika na 50 km, maaatko jakie to było trudne. Pije dużo, breja z flaska zawierająca mieszaninę wszelkich izotoników zmieszanych na trasie (kokos, granat, woda z cytryna, ale izotonik, nie wiem co jeszcze) . Ukojeniem dla żołądka jest woda na punktach, którą pije na miejscu, polewam się od czasu do czasu. Ok 55 km wypatruję naszego Tomka Wróbla , który mocno ciśnie, starcza mi sił, żeby zamienić dwa słowa i Tomek wrzuca szybszy bieg. Widzimy się jeszcze na wieży i przybijamy piątkę. Pomiędzy 55 km, a wieżą mniej więcej na 62 km idzie ciężko, wypatruje wieży Kościoła i zastanawiam się jak to zniosę. Wieża… bolało, zakręciłem się jeszcze w którą stronę biec. Na koniec rzucam wszystko co mam i wbiegam na upragnioną metę, gdzie Dominik Kornacki wraz z ekipą kibicuje. Euforia, ale i olbrzymie zmęczenie. Co pykło? Biegłem, cały czas biegłem, chociąz nieraz trudno było ruszyć z punktów i zmusić się do biegu; Pomimo, że miałem dość picia i jedzenia, wciskałem na siłę nie miałem większych zjazdów; Ukończyłem we względnym zdrowiu; Plan był prawie dobry. Co pykło mniej? Na punktach można było trochę lepiej popracować, przelewanie do flaska było „takie se”; mogłem zabrać 1-2 żele więcej; Dzięki serdecznie za Wasze wsparcie, dostałem mnóstwo wiadomości na trasie, słów otuchy i czułem Wasze wsparcie. Organizacja to klasa sama w sobie, dobre oznaczenie, dobrze zaopatrzone punkty, serdeczni ludzie, szczytny cel. Było cholernie ciężko, ale warto.”
zdjęcie: Tomek na mecie Ultramaratonu Powstańca
Na szacunek i uznanie zasługuje również trzeci zawodnik Zabieganego Wołomina, który tego dnia stanął na starcie w Wieliszewie. Jest nim Jarek Portacha, który bardzo mocno i emocjonalnie przeżywał ubiegłoroczny start. Wspominał wtedy, że momentami męczył się niemiłosiernie, mimo, że też był to jego debiut na tak długim dystansie i kryzysy na takiej trasie nie mogły nikogo dziwić. Jarek już wtedy zapowiedział, że do kolejnej edycji przygotuje się w taki sposób, że przebiegnie cały dystans bez robienia przerw.
zdjęcie: Jarek Portacha gdzieś na trasie 6 Ultramaratonu Powstańca
Ostatnie miesiące Jarek bardzo skoncentrował się na tym celu chcąc koniecznie wziąść udział w biegu, który ma szczególne miejsce w jego sercu. Przez ten czas zrobił niesamowite postępy w swoim bieganiu pracując nie tylko nad wytrzymałością, ale również nad szybkością, co udawadniał w ostatnim czasie. W niedzielę pobiegł doskonale i tym razem musiał być zadowolony w 100% ze swojego występu. Jego czas to 06:16:19 i 51 miejsce w klasyfikacji Open ( 26 miejsce w kategorii wiekowej). Po biegu tak opisywał swoje zmagania: „To mój drugi bieg w Wieliszewie rok po roku. Ale od początku. Na bieg pojechałem prosto z pracy o 4:30 zjadłem na siłę makaron z kurczakiem, obowiązkowo toaleta, żeby później nie było „straty czasu” i walki z komarami. O 5:30 byłem już na miejscu, napisałem do Piotra Malżyckiego, żeby chwilę przed startem ze sobą pogadać o strategii, zrobić fotkę. W związku, że ja już debiut na tej trasie miałem podszedłem za drugim razem z większą pokorą do dystansu. Poprzednio 53 km „wybudował ścianę” i poznałem jej „twardość”. I to był mój cel w tym roku, w 6 edycji tego biegu: przebiec dystans 63km bez truchtu, marszobiegu czy samego maszerowania. Do 25 km było trudno to opanować, bo nogi dobrze „podawały” i jeszcze nie było tak palącego słońca. Jednak po 25 km biegnie się łąkami, słońce leje żarem, zero cienia, punkt z nawadnianiem na samym końcu odcinka, masakra. Tu zapaliła się lampka: „patrz na wskaźnik naładowania baterii” czyli zwolnij, oszczędzaj się, pij, zjedz batona, pij i biegnij wolniej. Przeżyłem to słońce i tę nierówną drogę i to tam zobaczyłem pierwszych maszerujących biegaczy. Nawet trochę mnie to podbudowało i zacząłem odliczać (na korzyść „głowy”) jeszcze 33 km; jeszcze 20km; jeszcze 10km. O tym wiecie, bo te komunikaty wysyłałem poprzez FB w świat i jak tylko włączałem internet w telefonie to widziałem wszystkie Wasze kciuki za które bardzo dziękuję. Dziękuję również za SMS i wiadomości na mesenger. Dziękuję również za doping Zabieganego Wołomina na mecie. Daliście mi mega powera! Wiadomo bieg był, jest i będzie zawsze na cześć Powstania Warszawskiego, ale każdy biegacz zostawia w nim jakąś swoją cegiełkę taką od serducha i to jest piękne. Dla mnie bieg bardzo udany, bo rachunek z 53 km wyrównałem, przebiegłem go bez kontuzji, czy skurczy choć z gorszym czasem, co i tak pozwoliło mi na 26 miejsce w kategorii wiekowej. Teraz o najpiękniejszej niespodziance na mecie była: obecność mojej najmłodszej córeczki Michalinki i jej objęcia!”.
Bardzo dziękujemy całej czwórce za emocje jakich nam dostarczyli. Ogromne gratulacje za poświęcenie, doskonałe rezultaty i do zobaczenia za rok w większym gronie Zabieganych!
zdjęcie, od lewej bohaterowie artykułu: Jarek, Asia, Piotr i Tomek
opracowanie : Jarek Bąk
zdjęcia: zasoby własne oraz Darek Ślusarski Fotografia ze strony FB Ultramaraton Powstańca 1944-2020