Pierścień Tysiąca Jezior to ultramaraton kolarski, którego trasa liczy 610km i przebiega przez tereny Warmii Mazur i części Podlasia, a jedyne wsparciec oferowane jest na punktach kontrolno-żywnościowych które organizowane są co około 60-100 km. Na pokonanie całej trasy zawodnicy mają z góry ustalony limit, wynoszący max. 40 godzin. W tym roku w tym niezwykle ciekawym wyzwaniu w dniach 4-5 Lipca wziął udział zawodnik naszej ekipy Krzysztof Tlaga.
Krzysztof kilkanaście godzin po wyścigu zechciał opisać na gorąco swoje wrażenia. Oto Jego Rrelacja.
Zawody jak co roku startują z niewielkiej miejscowości Śwękitki. Razem Mariuszem przyjeżdżamy dzień wczesnej i rozbijamy namiot. Mamy czas aby zapoznać się z innymi zawodnikami i dostać kilka rad. Większość przewiduje, że początek na wschód będzie z wiatrem i trzeba przycisnąć, bo później w nocy wiatr będzie mniejszy i na powrocie będzie łatwiej pod wiatr. Ustalam sobie kilka celów: max 32h, realny 30h, optymistyczny poniżej 28h. Mój start jest o 10:10. Do tego czasu na luzie kibicuje startującym z Cezarym w pierwszej grupie na czele. Startuję o 10:10. Na początek luźna jazda w 6 os. grupie na ostry start do Miłakowa.
Na starcie ostrym czekają na nas Wiedźmy, dostajemy miotłą po plecach na szczęście i ruszamy.
Już na początku jeden kolega się urywa. Ja także i po ok 4 km już początkowej grupy nie widać. Noga ładnie podaje, wiatr w plecy, małe pagórki i fajne widoczki. Jest dobrze i udaje się wykręcić dobrą średnią ok 35 km/h. Droga do pierwszego punktu w Lindzbarku (75km) mija szybko, chociaż na końcówce brakuje mi wody. Na punkcie doganiam pierwsze osoby z kategorii Open i lecimy dalej. Trzymam tempo powyżej zakładanego. Pierwszą setkę robię w ok. 3 godziny. Na kolejnym punkcie w Rydzówka (162km) nad jeziorem spotkam Mariusza zjadającego pierogi oraz Tomka. Szybko ładuję wodę, prowiant i wcinam kilka kawałków arbuza. Po wyjeździe od razu pierwszy cięższy podjazd, który nie robi na mnie wrażenia. Dalej doganiam parę na tandemie.
Chwilę rozmawiamy. Widać, że pod górkę mają ciężko, ale z górek to lecą jak źli (na jednym zjeździe podobno złapali 80 km/h). Dalszą drogę do punktu jedziemy w zasięgu wzroku.W trakcie jazdy stwierdzam, że coś ciężko mi się jedzie, a że do kolejnego punktu zostało ok 40 km to wylewam jeden z 3 bidonów (nie wiem czy to nie placebo ale pomaga). Kolejny punkt w Gołdapi (222km) został usytuowany na rynku. Wita nas wesoła ekipa z tutejszego miasta. Spotykam tutaj też kolegę, którego zaatakował… bocian i pobrudził mu koszulkę. Przypominam sobie, że chwilę wcześniej była wioska która była mocno obsadzona przez boćki (naliczyłem chyba z 10 gniazd). Na punkcie też dogania mnie pierwsza dwójka z solo, która wystartowała po mnie. Widać, że dobra elita więc zabieram się w podobnym czasie aby chociaż z miasta wyjechać razem. Niedługo potem już jadę wzdłuż granicy i mijam trój styk (punkt styku granic 3 państw). Widać, że okolice sprzyjają rowerzystom, bo w bliskiej odległości od drogi biegnie asfaltowa ścieżka. Z tym że kiedy ja mam na pagórku 3-4% nachylenia to na ścieżce jest 7% (oznaczone na tabliczkach). Skręcam z trasy 651 nad jezioro Wiżajny i szukam kolejnego punktu. Niestety muszę jeszcze do punktu pokonać szutrową drogę po górkę do punktu w Ranczo Kalinka (270km). Na miejscu fajny widok na jezioro, ciepły posiłek, pakiet na dalszą drogę i przepak.
Ładuję garmina, ogranim przepak i idę na kolację. Trzeba przygotować się na dalszą jazdę w nocy. Zabieram dodatkową lampkę na przód, kamizelkę (rezygnuję z kurtki przeciwdeszczowej), rękawki, żelki i żele. Szukam też smaru do łańcucha i nie mogę znaleźć – później się okazuje, że miałem go cała drogę w sakwie z tyłu. Biorę też garść plasterków cytryny i wrzucam do bidona – jak się okazało to nie raz przywracało mnie do życia. Ruszam dalej. Trasa biegnie dookoła jeziora z krótkimi i mocnymi górkami. Ponownie wracam na trasę 651 i od razu czeka mnie podjazd, a nawet dwa. Drugi chociaż z daleka robi wrażenie to udaje się wcześniej z górki rozpędzić i pokonać prawie cały w dobrym tempie. Później najdłuższy zjazd w kształcie S-ki . Trasa zmienia kierunek na południowy-wchód i wiatr zaczyna wiać w twarz. Po woli zaczyna się ściemniać, odpalam lampkę na przód. Dojeżdżam do kolejnego punktu Sejny (325km). Trasa nie przebiega przez punkt i trzeba trochę zjechać za Kościół. Bardzo fajny punkt zorganizowany przez miasto Sejny z barszczykiem i Espresso.
Przerwę zakłóca mi dzwon kościelny, który wybija godzinę 22 – zakładam kamizelkę i w drogę. Niedługo potem wchodzi księżyc w pełni. Jadąc krajową 16 mam cały czas prostą drogę przez las i księżyc w pełni – fajne wrażenia. Po zjeździe z trasy zaczyna się najgorszy odcinek drogi – dziurawa droga przez las, co jakiś czas przecinana torami kolejki wąskotorowej. Tu dopada mnie pierwszy kryzys. Robię małą przerwę i ruszam dalej. W kolejnej wiosce myślałem, że dziury się skończą, a tu co kilkanaście metrów przekop przez drogę. Jeszcze po drodze idzie jakiś koleś cały na biało i coś krzyczy od rzeczy (a było to koło północy) – oczywiście latarni przy drodze brak. Udaje się pokonać dziury i mijam jakąś fabrykę rozświetloną jak choinkę. Do kolejnego punktu Kondegarda (384km) już prosta i ładna droga. Punkt w zajeździe Dospuda, bardzo dobrze wyposażony. Spotykam tylko kilku zawodników, którzy szybko odjeżdżają i zostaje sam na punkcie. Po woli zaczyna mi doskwierać nieodpowiednie odżywiane na punktach. Zostaję chwilę dłużej, zalewam bidon lemoniadą. Miła Obsługa proponuje mi pierogi, nie wiem czy dam radę, ale radzą żebym chociaż mięso zjadł. Trasa znowu prowadzi krajową 16. Trasę umila mi dobry asfalt i księżyc. Przed Ełkiem spotykam zawodnika, który też przeżywa kryzys. Dojeżdżam do Ełku, chyba jakaś impreza jeszcze trwa bo sporo osób chodzi po ulicy. Jedni z nich wskazują mi drogę do punktu Ełk (430km). Na miejscu spotykam jedną z grup, wcinam makaron, chwila odpoczynku. Dojeżdża kolega, którego mijałem wcześniej, ratuję go magnezem i ruszam dalej. Wstępują we mnie jakieś nowe siły i nadrabiam. Wyprzedzam spotkaną wcześniej grupę. Zaczyna robić się jasno, a razem z tym zaczyna padać mżawka. Przed dojazdem do Giżycka mam okazję podziwiać największe jezioro na trasie – Niegocin. Szukam punktu w Giżycku(483km) i melduję się ok 5 rano. Punkt znajduje się w MOSiR i trzeba znowu kawałek po piachu przejechać . Na punkcie spotykam tylko obsługę. Z prowiantu zabieram tylko kanapkę, bo inne batony od dłuższego czasu wiozę i nie mam na nie ochoty. Rezygnuję z gorącego kubka i lecę dalej. Jak się okazuje to był największy mój błąd na trasie. Po kilkudziesięciu kilometrach żołądek odmawia współpracy, wcinam żela, ale to tylko po gorsza sprawę. Robię przerwę. W tym czasie siedzę w „rowie” i nawet przez chwilę udaje mi się przespać (max. 5 min). Trochę mi się poprawia. Zjadam na siłę batona, pije wodę z cytryną. Powoli odżywam. Postanawiam doturlać się do ostatniego punktu w Jezioranach (554 km) i przygotować się na ostatni odcinek.
To chyba najwolniejszy odcinek, przed punktem jeszcze dwa długie podjazdy jeden za drugim. Ostatni punkt nad jeziorem w chatkach. Apetyt wraca, zjadam zupę ogórkową z ryżem. Patrzę też na dwójkę innych zawodników śpiących pod drzewem i sam też postanawiam się zdrzemnąć na 15 min. Później na punkt wpadają kolejni zwodnicy i trzeba ruszać. Siły trochę wróciły więc może się uda dojechać. Ostatnie kilometry to już walka z samym sobą, wiatrem, dziurami i górkami. Górki strasznie długie w niewielkim nachyleniem i chociaż staram się trzymać założoną moc to prędkość dużo niższa niż na początku. Mam wrażenie, że trasa prowadzi cały czas pod górę i odliczam tylko kilometry i minuty do końca. W końcu widzę z daleka chorągiewki i pozostaje tylko 500m z górki po szutrze do mety! Na mecie wita mnie organizator i reszta zawodników siedzących w bufecie. Trasa pokonana w czasie 25 godzin i 9 minut 41 sekund.
Oficjalnie zajmuję pozycję 16 w open. Wciąż jednak pozostaje niedosyt bo mogłem wykręcić lepszy czas. Może powtórka za rok i w lepszej ekipie. Gratulacje dla wszystkich zawodników! Dziękuję za wsparcie SMS, na FB i czacie w trakcie. Nie zawsze mogłem odpisać, ale bardzo mi pomagały w trudnych chwilach. Powiem dodatkowo, że zaliczając PTJ w limicie zdobyłem kwalifikacje na BBT. Organizator zapewnił także nagrodę dla „Dzika”, czyli osoby która wykorzysta 100% czasu i zmieści się w limicie 40 godzin.
Tu znjadziecie również link do galerii zdjęć organizatora:
https://www.facebook.com/anna.mlotek/media_set?set=a.3341070792583495&type=3
autor: Krzysztof Tlaga